Crisstimm

 
registro: 14/12/2007
The more I learn about people the more I like my dachshunds
Pontos49mais
Próximo nível: 
Pontos necessários: 151
Último jogo

A ja znów boję się spać sama...

A ja znów boję się spać sama
i nawet miś pluszowy nie pomaga.
Czuję - znów zbliża się totalna drama.
Niech ktoś pomoże! Błagam! Błagam!

No boję się i koniec, kropka.
Obłędny lęk paraliżuje mnie.
Więc może by tak kojącego czopka
albo nasenne duże draże dwie?

Przewracam się - na bok, na wznak,
podwijam kołderki ciepłej rogi.
A snu jak było brak, tak ciągle brak.
Gdzie żeś się podział relaksie błogi?

Na wpół dopity kubek z mlekiem.
Fuj! Lepiej by było napić się rieslinga.
Straszne! Od kiedy stałam się człowiekiem,
którego nie usypia nawet „Fragile” Stinga?

Liczyć zaczynam baranów łby zawzięcie,
z poduszki, pod głowę, zwijam miękki wałek.
Niestety… zniknąć uparcie nie chce z mej pamięci,
że jutro praca. Jutro poniedziałek!


Bajka przewrotnie pozbawiona morału

Bajka to będzie. Jednak bajka całkiem bez morału,

Pozbawiona dydaktyki – z góry na dół „jak leci”.

Pełna ckliwości, kiczu, niedoróbki, wręcz banału.

Zupełnie niewłaściwa dla, również dużych, dzieci.

 

Była sobie raz księżniczka niezwykle łaskawa.

Pytacie: w czym ów fawor się objawiał? Chwileczkę.

Otóż - dla niej robić łaskę - bułka z masłem, wręcz zabawa

A w zabawie, bywa różnie, czasem gubi się kreseczkę.

 

Co wrażliwsi, wyczuleni na grzech czytelnicy tej poemy

Mogą poczuć niewątpliwy dyskomfort moralny.

Wrzasną: jakże to tak? My to dzieciom czytać chcemy!

A tu gołym okiem widać grzech wręcz o...błędnie totalny!

 

Jeszcze nie nadszedł koniec opowiastki, Drodzy Moi

Bo jak w każdej solidnej, szanującej się bajeczce

Jest i książę. Zuch, co smoka i niewiasty się nie boi.

A postawą to dorówna - no, przynajmniej Perepeczce.

 

Ma ten książę tylko jeden feler, defekt, skazę;

Otóż - lubi sprawdzić, raz po raz, co na dnie kieliszka.

A, że jak to książę, ma i czas i pieniądz oraz władzę

Definicja „kac” jest mu bardzo, prawie co dnia, bliska.

  

Co Was czytelników to obchodzi? Słuszne zapytanie.

Niechaj pije książę, łaskami szafuje księżniczka. I kwita.

Toż to powinność rodziców „strzelić im fest kazanie”.

My wiemy – tak się bawi nie tylko bajkowa, nie tylko elita.

 

Ostrzegałam,  że puenty nie będzie? No więc właśnie…

Więc niejeden czytelnik poczuje się urażony.

Na tle takich degeneratów jestem świętym - wrzaśnie.

Właśnie, o tło tu chodzi. Tu jest morał (już nie) utajniony.


Jak pozyskać osobistego wroga on-line ?

Napisałam to wieki temu, a dziś odnalazłam ten tekst na pewnym portalu literackim i stwierdziłam, iż na GD, wciąż może być aktualny.

   Wiedziona potrzebą serca jak również głosami przychylnych i nieprzychylnych mi osób, postanowiłam wyjść na przeciw zapotrzebowaniom rynku, a dokładniej społeczności piszącej, czytającej a głównie grającej w gry on-line i stworzyć mini-poradnik „Jak pozyskać osobistego wroga on-line”. Problem ów, wbrew pozorom nie należy do łatwych i wymaga sporo odpowiedniej pracy i wysiłku ze strony osoby, chcącej urozmaicić swój żywot posiadaniem osobistego wroga on-line. Na pierwszy rzut oka sprawa ta zdaje się być do „załatwienia od ręki”, jednak nic bardziej mylącego, gdyż jeśli nie będziemy hołubić naszego osobistego wroga szybko od nas odejdzie i znajdzie sobie inny cel – czyli mówiąc wprost – zdradzi nas wierutnie.
    Pierwszy etap naszego działania to przygotowanie gruntu dla naszego przyszłego, osobistego wroga. Rozpocząć musimy od podjęcia odważnej decyzji życiowej i zadeklarowania w sobie chęci posiadania takiego to właśnie nieprzyjaciela. I tu działania mogą być podjęte w różnoraki sposób – bądź poprzez gry on-line – wtedy jednak musimy grać na tyle dobrze, aby wzbudzić emocje u naszych przeciwników, jak też na tyle często, aby te emocje w nich nie zaginęły. Niestety, bardzo często spotyka nas ogromne rozczarowanie, bo taki przeciwnik nie zawsze chce się zamienić w naszego dozgonnego wroga, ot - powie kilka, w skrajnych przypadkach nawet kilkadziesiąt, cierpkich słów na czacie ogólnym lub też na stoliku na którym z nim współgramy w różnego rodzaju gry on-line, jak też wyśle je nam przepięknie opakowane na tak zwaną „kopertkę” czyli wiadomość osobistą.       Dlatego, już na tym etapie musimy popracować nad dobrym początkiem naszej „wrogości” bo może ona przywiędnąć nawet po dobrze zapowiadającym się starcie. Dbając o dalszy rozwój musimy naszemu wrogowi pokazywać się dość często i to najlepiej w doborowym towarzystwie innych równie dobrych jak my graczy. Trafnym pomysłem może być zaproszenie do gry kandydata na naszego osobistego wroga aby po chwili odmówić mu jej, sugerując, że zagralibyśmy z nim ale – „nie mamy teraz ochoty na grę na tak żenująco niskim poziomie”, „jesteśmy właśnie w trakcie odbywania pokuty i daliśmy słowo, że nie będziemy bić słabszych”, „ogólnie nie grywamy tylko przychodzimy popatrzeć na żałosne wysiłki innych (patrz naszego kandydata na wroga)”.
Innym dobrym i sprawdzonym już instrumentem podsycającym wrogość jest plotka, która odpowiednio wykorzystana czyni cuda, o czym na pewno wie większość Czytających. Puszczanie jej odpowiednio w obieg może przynieść rewelacyjne wyniki. Umiejętne prowadzenie takiej taktyki spowoduje, że wróg nasz będzie nas wiernie nie cierpiał przez wiele dni a kto wie może nawet tygodni i miesięcy. Ryzyko jest jednak takie, że zmieni swoje upodobania co do gier … albo swój nick.
    Inny sposób działania w celu pochwycenia i usidlenia na długi czas osobistego wroga to pisanie i komentowanie blogów. I tu możemy się wykazać całym wachlarzem odpowiednich zachowań. Najlepiej radzą sobie  (nie ma co ukrywać) przedstawicielki płci pięknej choć i płeć brzydka nieźle sobie w tej materii poczyna.
   Do pozyskania osobistego wroga poprzez pisanie bloga możemy podejść w sposób spontaniczny – ot, wpisując kilka słów "na pałę", nie licząc się z konsekwencjami albo też możemy podejść do tego w sposób bardziej uporządkowany. Kto wie, przy odrobinie szczęścia pozyskamy ich nawet kilku? Pierwszym takim metodycznym przygotowaniem będzie umieszczenie odpowiedniego awatara, który przyciągnie rzesze przeglądających naszą notkę na blogu. I tu nieodmiennie wygrywają i królują blondynki (niekoniecznie z włosami w kolorze blond) z usteczkami w tak zwany „dzióbek”, z fantazyjnie wyprofilowanym bioderkiem i ustawionym profesjonalnie pod odpowiednio przyciągającym wzrok kątem biustem na tle aranżacji łazienkowej. Mile widziany błysk flesza w lustrze. Taka lub utrzymana w podobnym klimacie fotka (może to być jakiś bliżej oddany szczegół anatomiczny czy też prezentacja bielizny czy też cokolwiek innego - bowiem wyobraźnia autorek blogów jest tak wielka, iż nie sposób wszystko tu wymienić) przywiedzie niechybnie zazdrosne panie, panny i panienki, które stanowić mogą bardzo duży wachlarz potencjalnych wrogów. Tu jednak liczmy się z tym też, iż przywabi płeć brzydszą, która to niekoniecznie będzie do nas wrogo nastawiona i może mieć całkiem inne cele niż te ustanowione przez nas. Panowie, aby uzyskać podobny efekt muszą wstawić zdjęcie z odpowiednio wyeksponowaną muskulaturą (można ją świetnie podkreślić za pomocą "siatkowego" podkoszulka) lub jeśli takowej nie posiadają to na przykład za pomocą zdjęcia najnowszego modelu samochodu sportowego. W drastycznych przypadkach braku odpowiedniej muskulatury radzę zamieścić zdjęcie Brada Pitta. (Pisałam to dobrych kilka lat temu więc teraz to pewnie będzie
Colin Farrell  albo inne cudo.)
   Po dobraniu odpowiedniej fotki przystępujemy do wyboru tematu. Właściwie nie musimy szczególnie się zastanawiać, bo już sam awatar robi za nas najwięcej roboty, temat więc jest rzeczą drugorzędną – co zresztą jest naukowo i empirycznie udowodnione (vide – mnogość blogów na portalach z grami). W odpowiednio przygotowany sposób „wypuszczamy” naszą przynętę (czyli notkę na blogu) i czekamy na reakcję czytających. Czasem musimy uzbroić się w cierpliwość a czasem już pierwszy komentarz daje nam nadzieję, że to on - kandydat na naszego osobistego wroga . Wtedy jednak dopiero trzeba się przyłożyć i ciężko popracować nad nim , aby pozyskać go, oswoić i nie stracić. Nie możemy „naskoczyć” na niego czy też całkowicie go zignorować bo skutkiem tego może być szybkie odsunięcie się od tematu lub zaprzestanie odpisywania na nasze zachęcające słowa. Tutaj właśnie musimy wykazać się wyrafinowaniem i sztuką manipulowania godną Machiavellego, czyli odpowiednimi wyrażeniami i dobrze dobranymi odpowiedziami. Wirtuozerią będzie, gdy sącząc jad w kierunku naszego kandydata (naszej kandydatki) pokryjemy go warstewką lukru i odpowiednio osłoszimy, na przykład tytułując go „kotku”, „miśku”, „moja droga”, „brachu”, „słodziutka” itp. czy też wtrącając zdania typu "ja ci źle nie życzę ale ... ", "lubię takie zołzy jak ty", "podziwiam jak wielki i nieograniczony jest repertuar twojej złośliwości", "chylę czoła przed twoim jadowitym językiem" itp. Prowadząc swoistą „rozmowę” poprzez komentarze musimy drapać tak naszych kandydatów, aby piekło ich i szczypało ale i też zmuszało do odpowiedniej dla nas reakcji. Być może z czasem dyskusja ta przeniesie się na inne tory i zaczniemy prowadzić z naszym kandydatem na osobistego wroga rozmowę poprzez pisanie do siebie wiadomości osobistych, a kto wie być może doprowadzi to nas do wymiany numerów gg , numerów pesel czy rozmiaru obuwia, a może nawet partnerów życiowych. Wszystko to zależy od naszego starania i inwencji twórczej.
    Nagrodą za wszystkie wyrzeczenia jest sytuacja, gdy nasze starania zostaną zauważone wszech i wobec,a także  docenione i komentowane, wtedy to już możemy cieszyć się pełnią życia ze świadomością iż posiadamy swojego osobistego, jedynego rodzaju wroga on-line, który będzie nam „umilał” poprzez wiele dni nasz monotonny żywot. Jednak pamiętajmy, iż to tylko początek..., bo pozyskanie osobistego wroga to jedno, a utrzymanie jego wierności to  zupełnie inna bajka.

Ostrzeżenie : Uwaga, to zupełnie prawdopodobne, że z czasem osobisty wróg może zmienić się z osobistego przyjaciela! A wtedy cała nasza praca, mordęga i wysiłek pójdą na marne! Bądźmy więc niesłychanie ostrożni i nie dajmy się obłaskawić.

Grimbald Wspaniały i dualistyczne zrządzenie losu (bajka mało dydaktyczna)

Ponieważ wróciłam literacko do towarzystwa krasnoludów, rusałek, strzyg, zduhaczy, mamun i innych równie sympatycznych stworów z świata na pograniczu fantasy i mitologii słowiańskiej, przypominam Wam ostatni (opublikowany tutaj) odcinek.
Główny bohater to krasnolud Grimbald Wspaniały (ten godny przydomek sam sobie nadał), safanduła, pantoflarz, obibok, pijanica i ale niezwykle otwarty na wszelkie przyjaźnie, znajomości oraz nowe doświadczenia, jegomość. Jego sąsiadami są Baba Leśna Hawra, figlarne rusałki, para tajemniczych zduhaczy, enigmatyczna mamuna, krasnoludy i wiele innych stworów. Tekst pisany jest z przymrużeniem oka i tak też, mam nadzieję będzie go odbierać. :)

Tamtego dnia, a dokładnie w środę pod wieczór, Grimbald Wspaniały poczuł, że jakby ostatnio trochę mu na wspaniałości ubywało. Nie to, że jakoś bardzo spektakularnie, ale jednak na tyle, że znacznie spadło jego poczucie samooceny. Usiadł na zydelku, przy piecu i dla rozjaśnienia mroków przemyśleń dogłębnych i analitycznych wielce, nalał sobie kaganek „oliwy mądrości”, w postaci szklaneczki ratafii, którą to pieczołowicie na lepszą okazję żona przygotowała i skrzętnie, acz naiwnie schowała, wierząc że do niej dotrwa. 
- Jaka może być lepsza okazja niż zimowe zadumanie męża? - usprawiedliwił siebie po cichu Grimbald. 
I rozgrzeszywszy sumienie stwierdzeniem, iż żadna, a przynajmniej prawie żadna, upił łyczek pachnącego latem trunku. Potem drugi, trzeci… 
W głowie mu się zakręciło bardzo przyjemnie, czy to od owego zapachu przesyconego słońcem i owocami, czy od smaku głębokiego, czy od procentów nie byle jakich. 
Grimbaldowa spała już, dając tego dowód w postaci chrapania z poświstem. 
Drzemała ostatnio przez pół dnia, a resztę przesypiała. W wolnych chwilach narzekała, a to że zgaga ją piecze, a to łydki rwą, a to łupie w krzyżu, a to jeść jej się chce, ale koniecznie, tej zupy, co ją jedynie jej mamusia na niedzielne obiady warzy i niech ktoś szybkim truchtem po tę polewkę poleci do sąsiedniej wsi. A to, że jej niedobrze i zupę natychmiast zwróci jeśli nikt nie przyniesie kropli żołądkowych, ale nie tych, bo te zbyt mocne i pieką w gardle i niech ktoś się wreszcie nad nią zlituje, bo nie wytrzyma, straci panowanie nad sobą i zrobi taką jazdę… Więc gdy zapadała w sen, Grimbald przykrywał ją pierzyną i na palcach oddalał się, ciesząc z ciszy zapadającej do pierwszego chrapnięcia w chałupie. 
Teraz nalał sobie jeszcze jedną szklaneczkę, czując, że doskonale wnosi w głąb duszy światło, pozwalające w odmętach skomplikowanej osobowości, rozróżnić kontury nie tylko problemów wszechświata, czy metafizyki bytu krasnoludzkiego ale i wielopłaszczyznowych spraw domowego ogniska. 
Nie, nie to żeby Wspaniały narzekał. Nie. Tyle, że czasem spadała na niego świadomość paskudna, że jeśli zasłużył na przydomek, to rzecz się już dokonała i nie wróci, a jeśli to tylko w postaci słowa dźwięcznego lecz pustego i wymawianego dość okazjonalnie. 
Głośne westchnienie wyrwało mu się z głębi piersi i przyciągnęło szklaneczkę z ratafią do ust. 
- Ech, a jakby tak ruszyć z posad coś wielkiego, nie oglądając się na nic? Taaa. Tylko co? 
Skrzypnięcie łóżka i ściszony jęk małżonki „Grimbaaald” sprawiły, że ruszone zostały z posad cztery litery filozofa. 
Małżonka siedziała półprzytomna na łóżku ale oczy miała dziwnie rozszerzone, wręcz prawie okrągłe. Widać było, że coś ją mocno przestraszyło. 
- Grimbald – szepnęła – tam coś jest. 
- Gdzie? 
- Pod łóżkiem. 
Uśmiechnął się pod nosem. 
Ech te humory. Pewnie zabłąkana mysz albo pająk. 
Chyba odczytała jego myśli, bo zmarszczyła brwi i ostrym szeptem napomniała: 
- Grimbaldzie, nie mam urojeń, a już na pewno histerii ciążowej i jeśli twierdzę, że pod łóżkiem coś jest, to jest, choćby i nie było. 
Nie sposób było oprzeć sile żoninej sugestii, więc krasnolud schylił się, stęknął, przyklęknął na jedno kolano, znów stęknął, zaklął pod nosem i zajrzał. 
Pod łóżkiem, jak to pod łóżkiem – koty z kurzu, zapomniana para kapci, zagubiona chusteczka do nosa, kapsel, ołówek oraz… w miejscu, gdzie nie mógł już dosięgnąć ręką, coś niewyraźnego majaczyło tuż pod ścianą. 
Zmrużył krasnolud oczy i wpatruje się w tajemnicze zjawisko. Niczego konkretnego to nie przypominało. Ot, kupka nieszczęścia. Tyle, że kupka ta dziwnie, miarowo się poruszała, jakby była zdyszana po długim biegu i wydawało się, że z jej głębi jarzy się maleńka para oczu. 
- No! Mówże, co dojrzałeś – ponagliła męża Grimbaldowa. 
Ten uniósł się z kolan powoli i szeptem rzekł. 
- Coś tam jest… 
- Też mi nowina! – zakrzyknęła krasnoludka. – Wiedziałam, że nie mam omamów, a już na pewno histerii ciążowej. 
- Ciiii – Grimbald przyłożył palec na znak, aby powściągnęła zachwyt nad swoją przytomnością umysłu. 
- Dobrze, dobrze… ale co to jest? 
- Nie wiem, wygląda jak kupka nieszczęścia. 
- Jakiś zwierz się wdarł i nabrudził? O, to pewnie pies sąsiadów! Zaraz im powiem, co sądzę! Zaraz wstanę, pójdę i urządzę taką… 
- Nie. Cicho, to nie to. Leż. Jazdę sąsiadom zrobisz jutro albo pojutrze, przy następnej nadarzającej się okazji. 
Pochylił się raz jeszcze i ostrożnie zajrzał pod łóżko. 
Kupka nieszczęścia siedziała w tym samym miejscu i wciąż się trzęsła. Nawet żal się zrobiło krasnoludowi tego czegoś, czymkolwiek to było. Nie wyglądało na psa, nawet takiego małego, nie wyglądało na żadne znane Grimbaldowi zwierzę, ani na… w sumie na nic, prócz kupki nieszczęścia. 
- Cip, cip, cip – zaryzykował przywabienie zagadki Grimbald. 
- Zwariowałeś? Wywabiasz to coś? – zakrzyknęła z łóżka małżonka. 
- Cicho! – syknął krasnolud. – Zdaj się na mnie, dobrze wiem co robić. 
O dziwo, podziałało, krewka matrona ucichła, przykryła się szczelnie kołdrą, bo nigdy nie wiadomo, czy coś spod łóżka nie ma w zwyczaju personalnie niepokoić zacne niewiasty i cierpliwie czekała, pokładając nadzieję w tym, iż działania męża mają sens. 
Grimbald tymczasem układał plan przywabienia dziwnego stwora. Pojęcia nie miał co można by było zrobić, aby rozwiązać problematyczną sytuację. Czym by to przywabić? Co taka kupka nieszczęścia może lubić? 
Kurde… to enigma jeszcze większa niż egzystencjalne zawiłości bytu krasnoludzkiego, a może nawet i sedno tego, czego w życiu pragną kobiety? E nie, tak skomplikowane nie może być. Trzeba zacząć od innej strony i zadać sobie pytanie: co takiego lubią wszyscy? 
I choć można by toczyć zajadłe dyskusje i w tym temacie, rozważać wszelakie za i przeciw, deliberować, czy jest coś takiego na świecie czy też nie, filozofować czy to rzecz materialna, czy idea, to akurat Grimbaldowi przychodziła na myśl jedna jasna i klarowna odpowiedź – wódeczka lub jej pochodne. 
- Ratafia – szepnął olśniony. 
Skoczył szybko do kuchni, przyniesioną butelkę otworzył i odlał trochę płynu do zakrętki. Powąchał i westchnął z uznaniem. 
- Słodziuchna w tym roku wyszła… 
Grimbaldowa poruszyła się niespokojnie pod kołdrą, ale nic nie powiedziała, wciąż wierząc, iż mąż wie co czyni. 
Krasnolud delikatnym ruchem podsunął zakrętkę z ratafią pod łóżko i odrobinę się wycofał, cały czas obserwując kupkę spod ściany. 
Przez chwilę nic się nie działo, jeśli nie liczyć drżenia tajemniczej istoty. Potem jakby nieznacznie się rozprostowała. Chyba wyczuła zapach trunku. 
- Co robisz? – Grimbaldowa nie wytrzymała. 
- Ciii… Mam plan. 
Kupka nieszczęścia zaczęła ostrożnie przybliżać się do małego zasobnika z napojem. Grimbald nie spuszczał jej z oka, a i ona zdawała się również bacznie go obserwować, by w razie gwałtowniejszego ruchu czmychnąć w bezpieczne miejsce pod ścianą. 
- Taś, taś – zachęcał kupkę krasnolud. 
Przybliżyła się znów do zakrętki wypełnionej wonną ratafią. Nęcił ją ostry, charakterystyczny zapach trunku.
-Nuuu, chodźżeż maleńka. 
Kupka wydała cichutki syczący odgłos i wydało się krasnoludowi, iż rozróżnia w nim zirytowany ton oraz słowa „maleńki, jak już”. 
Zaniepokojona rozwojem sytuacji małżonka wzięła głośny wdech, lecz Grimbald uniósł rękę, dając znak, by nic nie mówiła i… nic nie powiedziała. 
O rany, zaczynam zmierzać w kierunku wspaniałości, skoro umiem jednym ruchem ręki okiełznać małżeński żywioł, przemknęło mu przez głowę. 
Tymczasem maleństwo spod łóżka dotarło już do zakrętki z trunkiem. Było na tyle blisko, że krasnolud mógł mu się przyjrzeć. Kupka nieszczęścia okazała się być tycim stworkiem, wielkości myszy, o kształtach zbliżonych do krasnoludzkich, błyszczących oczach, siwej, zmierzwionej czuprynie, długiej, równie potarganej, popielatej brodzie, ubranym w szaro-bure strzępy odzienia. 
- Ke? – zafrasował się Grimbald. 
- Co? – zawtórowała małżonka. 
Maleństwo tymczasem przykucnęło przy zakrętce z ratafią i wszystko wskazywało, iż pije trunek i to z wielkim znawstwem i upodobaniem. 
- Grimbaldzie – szepnęła żona – mów, co się tam dzieje? 
- Aaaa, nie pomyliłem się, wódeczkę lubią wszyscy, nawet mała kupka nieszczęścia. 
- O tak, przyznam ci rację, choć raczej połowicznie. Wódka oraz kupka nieszczęścia i to nie zawsze mała, lubią chodzić parami, a nawet trwać w tej relacji przez lata całe. I często nie wiadomo co początkiem, a co końcem tego związku przyczynowo-skutkowego. A jak jeszcze… 
- Ciiiicho – machnął ręką Grimbald. 
I żona, o dziwo, znów usłuchała. 
Co za niebywały dzień, co za dzień, powtarzał sobie w duchu krasnolud. 
Maleństwo chyba się napiło i to „po korek” bo przysiadło przy zakrętce, beknęło i zanuciło dziwną, monotonną piosenkę. 
- Nie no, nie wytrzymam! – zawołała Grimbaldowa i faktycznie nie wytrzymała. 
Odrzuciła kołdrę, zerwała się dość gwałtownie, zaklęła pod nosem i przykucnęła przy mężu. Na widok napitej kupki nieszczęścia wybałuszyła oczy i wyjąkała. 
- To szop? 
Grimbald parsknął śmiechem tak donośnym, że mały stwór przerwał śpiewanie i w kilku podskokach wycofał pod ścianę. 
- Widziałaś ty kiedyś chlejącego wódę i śpiewającego szopa? I to takiego małego? W ogóle widziałaś kiedykolwiek szopa. – Spojrzał na małżonkę i wydało mu się, iż się lekko zaczerwieniła. 
- No co… trochę podobny. Jak nie szop, to co to niby jest? 
A tego akurat Grimbald nie wiedział. 
Sięgnął po pustą zakrętkę, z lubością powąchał i chciał jeszcze dolać ale powstrzymała go Grimbaldowa. 
- Oszalałeś? Chcesz spoić na śmierć tego nie-szopa? 
- Smakuje mu… 
- To akurat żaden argument, choć często przez ciebie wykorzystywany. 
Uuu… wracamy na stare tory, westchnął w duchu krasnolud. 
Krasnoludka ubrała kapcie, przygładziła włosy i podreptała do kuchni. 
Grimbald, aby nie marnować czasu i okazji, łyknął trunek wprost z butelki. 
- Uuuaaaa, faktycznie chce się śpiewać po nim. 
Żona wróciła, niosąc na małym talerzyku kawałek pasztetu domowego wyrobu. Przykucnęła, zajrzała pod łóżko, postawiła talerzyk i zachęcająco zawołała. 
- No nie-szopie… nooo… Popatrz, co ci przyniosłam. Pycha… pycha, sama robiłam i gdybym nie schowała, to Grimbald wyżarłby już dawno do ostatniej kruszyny. 
Maleństwo, czy to wyczuwając przyjazne tony w jej głosie, czy też zachęcone zapachem i widokiem jedzenia powoli zaczęło się zbliżać.

Tym razem jednak, zapewne chcąc okazać wdzięczność, wykonało ruch przypominający ukłon i zabrało się do pałaszowania podarunku.

I znów, gdy skończyło beknęło z ukontentowaniem i choć było to cichutki odgłos, w ciszy jaka zapadła, wyraźnie słyszalny.

Kupka nieszczęścia przybliżyła się jeszcze bardziej do krasnoludów i znów ukłoniła.

- Chyba chce nam coś powiedzieć – mruknął Grimbald.

- I jeśli to choć odrobinę cywilizowane stworzenie zapewne podziękować za ekologiczny, pożywny, domowej roboty pasztet.

- I ratafię – dokończył Grimbald, pociągając znów łyk z butelki.

Przybliżyli się do maleństwa, by je dobrze usłyszeć. Jego głos pobrzmiewał na granicy słyszalności ale gdy się dobrze skupić można było go zrozumieć.

- … nie chciałbym nadużywać waszej gościnności ale on tam zaklinowany i…

- Kto? – Jednocześnie zapytali małżokowie.

- Fart.

- Jaki fart?

- Fart, mój brat bliźniak.

- Aaa, a ty to kto?

- Przedstawiałem się, ale pewnie wśród tych pokrzykiwań i wrzasków, nie dosłyszeliście. Jestem Niefart, ubożę.

- Ubożę? Czyli taki skrzat, krasnoludek?

- Tak, tak nas też zwą. A także chowaniec, domownik, dziadek, inkluz, plank, boży ludek, sporysz.

- O wielka macierzy, a ja sądziłam, że te opowieści o was to tylko bajki jakoweś.

Oczka małego stworzenia zalśniły  mocno i niepokojąco.

- Taaa, ja też żyłem do tego dnia w nieświadomości, że może istnieć na tym świecie brzydsza baba od Hawry. Długo tak będziem baju, baju, bla bla bla, gadu gadu? Fart cierpi pod płotem.

- No tak. – Grimbald zerwał się gwałtownie, udając, że tylko ostatnie zdanie posłyszał. – Poprowadzisz?

- Niby jak? – Zdziwiła się jego małżonka – Na tych mikrych nóżkach? Musisz go ze sobą wziąć. Może do słoika?

Znów oczka małego stworzenia niebezpiecznie się zajarzyły, więc krasnolud błyskawicznie znalazł rozwiązanie.

- E tam do słoika, na ręce wezmę. Pozwolisz, eeee… Jak ci…?

- Niefart. Uwijajmy się, bo Fart gotów ducha wyzionąć.

Krasnolud schylił się i najdelikatniej jak umiał, uchwycił i podniósł ubożę. Mógł się teraz dobrze przyjrzeć. Faktycznie musiało mu się ostatnio słabo powodzić bo brudny był i sponiewierany. Jednak, gdy się lepiej przyjrzeć można było zauważyć, że strój choć zniszczony, wypłowiały i przybrudzony to z dobrego materiału i starannie uszyty. Broda i włosy w nieładzie lecz oczy bystre i błyszczące.

- Ja z wami – zawołała Grimbaldowa.

Stała tak z talerzykiem, w szlafroku, kapciach i chaosem we włosach wszelakich.

Niefart i krasnolud spojrzeli po sobie i Grimbald poczuł jak zadzierzgnuje się między nimi szczególna nić porozumienia.

- Ty zostań w chałupie, bo… jeszcze cię przewieje – szybko zripostował i wyszedł na podwórze nim odpowiedziała.

Trochę to trwało zanim, według wskazówek niebożęcia zbliżył się do miejsca, gdzie miał zostać uwięziony drugi ze skrzatów.

Za grimbaldową szopką znajdowało się małe poletko, gdzie w planach zakrojonych na wielką skalę mieli urządzić ogródek warzywny, jednak w rzeczywistości bliżej mu było do ugoru, tak zarosło chwastami, krzaczkami i badylami wielkości przeróżnej. Tuż za nim stał płot, pamiętający jeszcze czasy dziada Grimbalda Wspaniałego, a dalej rozciągała się posesja Paupelli Niezdobytej.

Zapadający zmrok, chłód i drobny, acz upierdliwy deszcz nie ułatwiały poszukiwań Farta.

- Tam. To gdzieś tam. – Naprowadzał Niefart. – Tam przy płocie, gdzie ogromny krzak bzu, tam zaklinował się mój nieszczęsny brat.

Jednak ogromnych krzaków bzu przy płocie było wiele, a skrzat malutki.

- Będziemy musieli mieć niezłego farta aby go odnaleźć – mruknął Grimbald.

No i mieli farta, bo zaledwie po półgodzinnych przeczesywaniach terenu, nawoływaniach i nasłuchiwaniach odnaleźli nieszczęsne ubożę zaklinowane między dwoma deseczkami płotu. Jak się okazało fart był jeszcze większy, bo ich działania wywabiły z chałupy Paupellę Niezdobytą odzianą w białą, płócienną bluzeczkę z apetycznym dekoltem, fikuśny serdaczek i mini spódniczkę. Na głowę zarzuconą miała chustę w ogromne, pąsowe kwiaty i wyglądała wręcz olśniewająco.

Grimbald głośno przełknął ślinę, poczuwszy dziwne drapanie w wyschniętym gardle i pożałował, iż nie wziął butelki ratafii ze sobą.

- Co się dzieje sąsiedzie?

Spojrzała na ręce krasnoluda i dojrzała dwa maleńkie stworzenia.

- A niech to! Toż to ubożęta! Skąd one u was?

- Ano uśmiech losu taki. A  że wy sąsiadko skrzaty rozpoznaliście, niebywałe.

Podeszła i delikatnie pogłaskała maluchy, a Grimbaldowi ciepło przy sercu się zrobiło.

Ech, gdybyś tak…, pomyślał.

Na głos trzymając nerwy na wodzy, opowiedział zwięzłą historię o spotkaniu z  Niefartem i Fartem.

Paupella popatrzyła ciepło na sąsiada, a on jakby zaczął mniej odczuwać niepogodę, ziąb, deszcz oraz urodę i humory żony.

- Trzeba Farta otoczyć opieką i staraniem, aby doszedł do siebie po traumatycznych przeżyciach.

- Noooo – potwierdzili Grimbald i Niefart, a drugi z braci milcząco potakiwał główką.

- Mam rozwiązanie. Ja go wezmę do chałupy, przyhołubię, zadbam, odkarmię i doprowadzę… - stwierdziła stanowczo Paupella.

Ech, żebyś tak…, znów rozmarzył się Wspaniały.

Jednak Paupella nie dała mu zbyt długo trwać w tym błogim stanie, bowiem energicznie zajęła się nieszczęsnym skrzatem. Odebrała go Grimbaldowi, wytarła zdjętą z głowy chustą, ucałowała w dwa tycie, zmarznięte policzki i przytuliła mocno do piersi.

- No maleńki, teraz już nic złego cię nie spotka. Zobaczysz dobrze ci będzie u mnie. Zrobię ci zaraz królewskie posłanko przy piecu…

- Eeee, ale jak? – wyjąkał Wspaniały, wciąż pod wrażeniem farta Farta.

- Ano tak sąsiedzie, tak będzie najrozsądniej. U was  żona przy nadziei i roboty w huk, a u mnie nieborak szybko do zdrowia dojdzie. Już ja się nim zaopiekuję jak należy. Taki ubożę to skarb dla domu, jeśli się odpowiednio o niego zadba. Pomoże przy robotach gospodarskich, rzuci okiem na zwierzęta domowe, przed złym ogniem uchroni. Taki skrzat to szczęście wielkie, fart nie byle jaki, można rzec.

I oddaliła się z maleństwem na rękach.

Grimbald tymczasem z Niefartem stali jeszcze chwilę patrząc na oddalającą się postać, lecz deszcz zaczął padać mocniej i zmusił do podjęcia męskiej decyzji o powrocie do domu.

- Ech – westchnął ciężko krasnolud.

- Ech – zawtórował mu Niefart. – I znów to samo, niby to on ugrzązł, popadł tarapaty, zmarzł, przemókł, zgłodniał i niby to ja miałem więcej szczęścia, znalazłem chałupę, pomoc, coś na ząb i łyczek pysznej wódeczki, a i tak koniec końców to on ma, kurde, farta.

- Widać nadajemy się na kompanów Niefarcie. Bądź ty mym ubożęciem, a chata moja twoją się stanie i wszystko co w niej…  – uroczyście zaprosił kompana Grimbald.

- Dobra, niech będzie, ale na te wszystkie dyrdymały z pracami gospodarskimi, zwierzętami i ogniem za bardzo nie licz  – zgodził się Niefart. - A jak dasz jeszcze łyczek ratafii, to mogę uznać, że aż tak niefartowny nie jestem i da się żyć.

- Ha, czyli znów się nie myliłem, wódeczkę lubią wszyscy – jestem jednak wspaniały – ucieszył się Grimbald.

A w myślach dodał: tym bardziej wspaniały, że mam teraz doskonały pretekst do codziennych odwiedzin po sąsiedzku.

- Zobaczysz Niefarcie… da się u nas żyć.


Żabie dylematy .....

Rany, jakiż to dziś uroczy dzień.

Żaba zapatrzona w skrzek biadoli:

Karol! Chodź no szybko i coś zmień.

Coś nieapetyczne one. Może trochę soli?

 

Azaliż sól pomoże żabikom w urodzie

I nie będą takie na wskroś żabowate?

Alboli też głębiej je zatopić w wodzie?

A może poduczyć judo lub karate?

 

Może na urodę dodatnio wpłynie

I choć trochę podobne staną się mamusi

Jakby je na spływ kajakiem wziąć po Łynie?

Albo może na masełku ciut poddusić?

 

Weźże Karolu, nie rechocz pod nosem.

Bądź poważny i nie podskakuj nerwowo tyle.

Doradź lepiej męskim, rechotliwym głosem,

Jak naprawić nasze żabowate grzdyle?

 

Karol woła: Dajże spokój, stara! Nie grymaś zbyt wiele!

Kuma bowiem, o czym mowa i nadyma zielone poliki.

Robota nie byle jaka to, starałem się ja oraz przyjaciele.

Doceń kolektywny trud w ten cud, by powstały żabiki.

 

Żaba westchnęła głośno na tę ripostę

Oburzona, rozepchnęła żalem rezonatory;

Dla was żabców, wszystko takie proste.

Do czynienia cudu każden, do frasunku ani jeden skory.