Crisstimm

 
registro: 14/12/2007
The more I learn about people the more I like my dachshunds
Pontos49mais
Próximo nível: 
Pontos necessários: 151
Último jogo

Grimbald Wspaniały i dualistyczne zrządzenie losu (bajka mało dydaktyczna)- część druga

Maleństwo,  czy to wyczuwając przyjazne tony w jej głosie, czy też zachęcone zapachem i widokiem jedzenia powoli zaczęło się zbliżać.

Tym razem jednak, zapewne chcąc okazać wdzięczność, wykonało ruch przypominający ukłon i zabrało się do pałaszowania podarunku.

I znów, gdy skończyło beknęło z ukontentowaniem i choć było to cichutki odgłos, w ciszy jaka zapadła, wyraźnie słyszalny.

Kupka nieszczęścia przybliżyła się jeszcze bardziej do krasnoludów i znów ukłoniła.

- Chyba chce nam coś powiedzieć – mruknął Grimbald.

- I jeśli to choć odrobinę cywilizowane stworzenie zapewne podziękować za ekologiczny, pożywny, domowej roboty pasztet.

- I ratafię – dokończył Grimbald, pociągając znów łyk z butelki.

Przybliżyli się do maleństwa, by je dobrze usłyszeć. Jego głos pobrzmiewał na granicy słyszalności ale gdy się dobrze skupić można było go zrozumieć.

- … nie chciałbym nadużywać waszej gościnności ale on tam zaklinowany i…

- Kto? – Jednocześnie zapytali małżokowie.

- Fart.

- Jaki fart?

- Fart, mój brat bliźniak.

- Aaa, a ty to kto?

- Przedstawiałem się, ale pewnie wśród tych pokrzykiwań i wrzasków, nie dosłyszeliście. Jestem Niefart, ubożę.

- Ubożę? Czyli taki skrzat, krasnoludek?

- Tak, tak nas też zwą. A także chowaniec, domownik, dziadek, inkluz, plank, boży ludek, sporysz.

- O wielka macierzy, a ja sądziłam, że te opowieści o was to tylko bajki jakoweś.

Oczka małego stworzenia zalśniły  mocno i niepokojąco.

- Taaa, ja też żyłem do tego dnia w nieświadomości, że może istnieć na tym świecie brzydsza baba od Hawry. Długo tak będziem baju, baju, bla bla bla, gadu gadu? Fart cierpi pod płotem.

- No tak. – Grimbald zerwał się gwałtownie, udając, że tylko ostatnie zdanie posłyszał. – Poprowadzisz?

- Niby jak? – Zdziwiła się jego małżonka – Na tych mikrych nóżkach? Musisz go ze sobą wziąć. Może do słoika?

Znów oczka małego stworzenia niebezpiecznie się zajarzyły, więc krasnolud błyskawicznie znalazł rozwiązanie.

- E tam do słoika, na ręce wezmę. Pozwolisz, eeee… Jak ci…?

- Niefart. Uwijajmy się, bo Fart gotów ducha wyzionąć.

Krasnolud schylił się i najdelikatniej jak umiał, uchwycił i podniósł ubożę. Mógł się teraz dobrze przyjrzeć. Faktycznie musiało mu się ostatnio słabo powodzić bo brudny był i sponiewierany. Jednak, gdy się lepiej przyjrzeć można było zauważyć, że strój choć zniszczony, wypłowiały i przybrudzony to z dobrego materiału i starannie uszyty. Broda i włosy w nieładzie lecz oczy bystre i błyszczące.

- Ja z wami – zawołała Grimbaldowa.

Stała tak z talerzykiem, w szlafroku, kapciach i chaosem we włosach wszelakich.

Niefart i krasnolud spojrzeli po sobie i Grimbald poczuł jak zadzierzgnuje się między nimi szczególna nić porozumienia.

- Ty zostań w chałupie, bo… jeszcze cię przewieje – szybko zripostował i wyszedł na podwórze nim odpowiedziała.

Trochę to trwało zanim, według wskazówek niebożęcia zbliżył się do miejsca, gdzie miał zostać uwięziony drugi ze skrzatów.

Za grimbaldową szopką znajdowało się małe poletko, gdzie w planach zakrojonych na wielką skalę mieli urządzić ogródek warzywny, jednak w rzeczywistości bliżej mu było do ugoru, tak zarosło chwastami, krzaczkami i badylami wielkości przeróżnej. Tuż za nim stał płot, pamiętający jeszcze czasy dziada Grimbalda Wspaniałego, a dalej rozciągała się posesja Paupelli Niezdobytej.

Zapadający zmrok, chłód i drobny, acz upierdliwy deszcz nie ułatwiały poszukiwań Farta.

- Tam. To gdzieś tam. – Naprowadzał Niefart. – Tam przy płocie, gdzie ogromny krzak bzu, tam zaklinował się mój nieszczęsny brat.

Jednak ogromnych krzaków bzu przy płocie było wiele, a skrzat malutki.

- Będziemy musieli mieć niezłego farta aby go odnaleźć – mruknął Grimbald.

No i mieli farta, bo zaledwie po półgodzinnych przeczesywaniach terenu, nawoływaniach i nasłuchiwaniach odnaleźli nieszczęsne ubożę zaklinowane między dwoma deseczkami płotu. Jak się okazało fart był jeszcze większy, bo ich działania wywabiły z chałupy Paupellę Niezdobytą odzianą w białą, płócienną bluzeczkę z apetycznym dekoltem, fikuśny serdaczek i mini spódniczkę. Na głowę zarzuconą miała chustę w ogromne, pąsowe kwiaty i wyglądała wręcz olśniewająco.

Grimbald głośno przełknął ślinę, poczuwszy dziwne drapanie w wyschniętym gardle i pożałował, iż nie wziął butelki ratafii ze sobą.

- Co się dzieje sąsiedzie?

Spojrzała na ręce krasnoluda i dojrzała dwa maleńkie stworzenia.

- A niech to! Toż to ubożęta! Skąd one u was?

- Ano uśmiech losu taki. A  że wy sąsiadko skrzaty rozpoznaliście, niebywałe.

Podeszła i delikatnie pogłaskała maluchy, a Grimbaldowi ciepło przy sercu się zrobiło.

Ech, gdybyś tak…, pomyślał.

Na głos trzymając nerwy na wodzy, opowiedział zwięzłą historię o spotkaniu z  Niefartem i Fartem.

Paupella popatrzyła ciepło na sąsiada, a on jakby zaczął mniej odczuwać niepogodę, ziąb, deszcz oraz urodę i humory żony.

- Trzeba Farta otoczyć opieką i staraniem, aby doszedł do siebie po traumatycznych przeżyciach.

- Noooo – potwierdzili Grimbald i Niefart, a drugi z braci milcząco potakiwał główką.

- Mam rozwiązanie. Ja go wezmę do chałupy, przyhołubię, zadbam, odkarmię i doprowadzę… - stwierdziła stanowczo Paupella.

Ech, żebyś tak…, znów rozmarzył się Wspaniały.

Jednak Paupella nie dała mu zbyt długo trwać w tym błogim stanie, bowiem energicznie zajęła się nieszczęsnym skrzatem. Odebrała go Grimbaldowi, wytarła zdjętą z głowy chustą, ucałowała w dwa tycie, zmarznięte policzki i przytuliła mocno do piersi.

- No maleńki, teraz już nic złego cię nie spotka. Zobaczysz dobrze ci będzie u mnie. Zrobię ci zaraz królewskie posłanko przy piecu…

- Eeee, ale jak? – wyjąkał Wspaniały, wciąż pod wrażeniem farta Farta.

- Ano tak sąsiedzie, tak będzie najrozsądniej. U was  żona przy nadziei i roboty w huk, a u mnie nieborak szybko do zdrowia dojdzie. Już ja się nim zaopiekuję jak należy. Taki ubożę to skarb dla domu, jeśli się odpowiednio o niego zadba. Pomoże przy robotach gospodarskich, rzuci okiem na zwierzęta domowe, przed złym ogniem uchroni. Taki skrzat to szczęście wielkie, fart nie byle jaki, można rzec.

I oddaliła się z maleństwem na rękach.

Grimbald tymczasem z Niefartem stali jeszcze chwilę patrząc na oddalającą się postać, lecz deszcz zaczął padać mocniej i zmusił do podjęcia męskiej decyzji o powrocie do domu.

- Ech – westchnął ciężko krasnolud.

- Ech – zawtórował mu Niefart. – I znów to samo, niby to on ugrzązł, popadł tarapaty, zmarzł, przemókł, zgłodniał i niby to ja miałem więcej szczęścia, znalazłem chałupę, pomoc, coś na ząb i łyczek pysznej wódeczki, a i tak koniec końców to on ma, kurde, farta.

- Widać nadajemy się na kompanów Niefarcie. Bądź ty mym ubożęciem, a chata moja twoją się stanie i wszystko co w niej…  – uroczyście zaprosił kompana Grimbald.

- Dobra, niech będzie, ale na te wszystkie dyrdymały z pracami gospodarskimi, zwierzętami i ogniem za bardzo nie licz  – zgodził się Niefart. - A jak dasz jeszcze łyczek ratafii, to mogę uznać, że aż tak niefartowny nie jestem i da się żyć.

- Ha, czyli znów się nie myliłem, wódeczkę lubią wszyscy – jestem jednak wspaniały – ucieszył się Grimbald.

A w myślach dodał: tym bardziej wspaniały, że mam teraz doskonały pretekst do codziennych odwiedzin po sąsiedzku.

- Zobaczysz Niefarcie… da się u nas żyć.


Zapraszam na stronę krasnoluda Grimbalda Wspaniałego

https://www.facebook.com/GrimbaldWspanialy/


Grimbald Wspaniały i dualistyczne zrządzenie losu (bajka mało dydaktyczna)

Tamtego dnia, a dokładnie w środę pod wieczór, Grimbald Wspaniały poczuł, że jakby ostatnio trochę mu na wspaniałości ubywało. Nie to, że jakoś bardzo spektakularnie, ale jednak na tyle, że znacznie spadło jego poczucie samooceny. Usiadł na zydelku, przy piecu i dla rozjaśnienia mroków przemyśleń dogłębnych i analitycznych wielce, nalał sobie kaganek „oliwy mądrości”, w postaci szklaneczki ratafii, którą to pieczołowicie na lepszą okazję żona przygotowała i skrzętnie, acz naiwnie schowała, wierząc że do niej dotrwa. 
- Jaka może być lepsza okazja niż zimowe zadumanie męża? - usprawiedliwił siebie po cichu Grimbald. 
I rozgrzeszywszy sumienie stwierdzeniem, iż żadna, a przynajmniej prawie żadna, upił łyczek pachnącego latem trunku. Potem drugi, trzeci… 
W głowie mu się zakręciło bardzo przyjemnie, czy to od owego zapachu przesyconego słońcem i owocami, czy od smaku głębokiego, czy od procentów nie byle jakich. 
Grimaldowa spała już, dając tego dowód w postaci chrapania z poświstem. 
Drzemała ostatnio przez pół dnia, a resztę przesypiała. W wolnych chwilach narzekała, a to że zgaga ją piecze, a to łydki rwą, a to łupie w krzyżu, a to jeść jej się chce, ale koniecznie, tej zupy, co ją jedynie jej mamusia na niedzielne obiady warzy i niech ktoś szybkim truchtem po tę polewkę poleci do sąsiedniej wsi. A to, że jej niedobrze i zupę natychmiast zwróci jeśli nikt nie przyniesie kropli żołądkowych, ale nie tych, bo te zbyt mocne i pieką w gardle i niech ktoś się wreszcie nad nią zlituje, bo nie wytrzyma, straci panowanie nad sobą i zrobi taką jazdę… Więc gdy zapadała w sen, Grimbald przykrywał ją pierzyną i na palcach oddalał się, ciesząc z ciszy zapadającej do pierwszego chrapnięcia w chałupie. 
Teraz nalał sobie jeszcze jedną szklaneczkę, czując, że doskonale wnosi w głąb duszy światło, pozwalające w odmętach skomplikowanej osobowości, rozróżnić kontury nie tylko problemów wszechświata, czy metafizyki bytu krasnoludzkiego ale i wielopłaszczyznowych spraw domowego ogniska. 
Nie, nie to żeby Wspaniały narzekał. Nie. Tyle, że czasem spadała na niego świadomość paskudna, że jeśli zasłużył na przydomek, to rzecz się już dokonała i nie wróci, a jeśli to tylko w postaci słowa dźwięcznego lecz pustego i wymawianego dość okazjonalnie. 
Głośne westchnienie wyrwało mu się z głębi piersi i przyciągnęło szklaneczkę z ratafią do ust. 
- Ech, a jakby tak ruszyć z posad coś wielkiego, nie oglądając się na nic? Taaa. Tylko co? 
Skrzypnięcie łóżka i ściszony jęk małżonki „Grimbaaald” sprawiły, że ruszone zostały z posad cztery litery filozofa. 
Małżonka siedziała półprzytomna na łóżku ale oczy miała dziwnie rozszerzone, wręcz prawie okrągłe. Widać było, że coś ją mocno przestraszyło. 
- Grimbald – szepnęła – tam coś jest. 
- Gdzie? 
- Pod łóżkiem. 
Uśmiechnął się pod nosem. 
Ech te humory. Pewnie zabłąkana mysz albo pająk. 
Chyba odczytała jego myśli, bo zmarszczyła brwi i ostrym szeptem napomniała: 
- Grimbaldzie, nie mam urojeń, a już na pewno histerii ciążowej i jeśli twierdzę, że pod łóżkiem coś jest, to jest, choćby i nie było. 
Nie sposób było oprzeć sile żoninej sugestii, więc krasnolud schylił się, stęknął, przyklęknął na jedno kolano, znów stęknął, zaklął pod nosem i zajrzał. 
Pod łóżkiem, jak to pod łóżkiem – koty z kurzu, zapomniana para kapci, zagubiona chusteczka do nosa, kapsel, ołówek oraz… w miejscu, gdzie nie mógł już dosięgnąć ręką, coś niewyraźnego majaczyło tuż pod ścianą. 
Zmrużył krasnolud oczy i wpatruje się w tajemnicze zjawisko. Niczego konkretnego to nie przypominało. Ot, kupka nieszczęścia. Tyle, że kupka ta dziwnie, miarowo się poruszała, jakby była zdyszana po długim biegu i wydawało się, że z jej głębi jarzy się maleńka para oczu. 
- No! Mówże, co dojrzałeś – ponagliła męża Grimbaldowa. 
Ten uniósł się z kolan powoli i szeptem rzekł. 
- Coś tam jest… 
- Też mi nowina! – zakrzyknęła krasnoludka. – Wiedziałam, że nie mam omamów, a już na pewno histerii ciążowej. 
- Ciiii – Grimbald przyłożył palec na znak, aby powściągnęła zachwyt nad swoją przytomnością umysłu. 
- Dobrze, dobrze… ale co to jest? 
- Nie wiem, wygląda jak kupka nieszczęścia. 
- Jakiś zwierz się wdarł i nabrudził? O, to pewnie pies sąsiadów! Zaraz im powiem, co sądzę! Zaraz wstanę, pójdę i urządzę taką… 
- Nie. Cicho, to nie to. Leż. Jazdę sąsiadom zrobisz jutro albo pojutrze, przy następnej nadarzającej się okazji. 
Pochylił się raz jeszcze i ostrożnie zajrzał pod łóżko. 
Kupka nieszczęścia siedziała w tym samym miejscu i wciąż się trzęsła. Nawet żal się zrobiło krasnoludowi tego czegoś, czymkolwiek to było. Nie wyglądało na psa, nawet takiego małego, nie wyglądało na żadne znane Grimbaldowi zwierzę, ani na… w sumie na nic, prócz kupki nieszczęścia. 
- Cip, cip, cip – zaryzykował przywabienie zagadki Grimbald. 
- Zwariowałeś? Wywabiasz to coś? – zakrzyknęła z łóżka małżonka. 
- Cicho! – syknął krasnolud. – Zdaj się na mnie, dobrze wiem co robić. 
O dziwo, podziałało, krewka matrona ucichła, przykryła się szczelnie kołdrą, bo nigdy nie wiadomo, czy coś spod łóżka nie ma w zwyczaju personalnie niepokoić zacne niewiasty i cierpliwie czekała, pokładając nadzieję w tym, iż działania męża mają sens. 
Grimbald tymczasem układał plan przywabienia dziwnego stwora. Pojęcia nie miał co można by było zrobić, aby rozwiązać problematyczną sytuację. Czym by to przywabić? Co taka kupka nieszczęścia może lubić? 
Kurde… to enigma jeszcze większa niż egzystencjalne zawiłości bytu krasnoludzkiego, a może nawet i sedno tego, czego w życiu pragną kobiety? E nie, tak skomplikowane nie może być. Trzeba zacząć od innej strony i zadać sobie pytanie: co takiego lubią wszyscy? 
I choć można by toczyć zajadłe dyskusje i w tym temacie, rozważać wszelakie za i przeciw, deliberować, czy jest coś takiego na świecie czy też nie, filozofować czy to rzecz materialna, czy idea, to akurat Grimbaldowi przychodziła na myśl jedna jasna i klarowna odpowiedź – wódeczka lub jej pochodne. 
- Ratafia – szepnął olśniony. 
Skoczył szybko do kuchni, przyniesioną butelkę otworzył i odlał trochę płynu do zakrętki. Powąchał i westchnął z uznaniem. 
- Słodziuchna w tym roku wyszła… 
Grimbaldowa poruszyła się niespokojnie pod kołdrą, ale nic nie powiedziała, wciąż wierząc, iż mąż wie co czyni. 
Krasnolud delikatnym ruchem podsunął zakrętkę z ratafią pod łóżko i odrobinę się wycofał, cały czas obserwując kupkę spod ściany. 
Przez chwilę nic się nie działo, jeśli nie liczyć drżenia tajemniczej istoty. Potem jakby nieznacznie się rozprostowała. Chyba wyczuła zapach trunku. 
- Co robisz? – Grimbaldowa nie wytrzymała. 
- Ciii… Mam plan. 
Kupka nieszczęścia zaczęła ostrożnie przybliżać się do korka. Grimbald nie spuszczał jej z oka, a i ona zdawała się również bacznie go obserwować, by w razie gwałtowniejszego ruchu czmychnąć w bezpieczne miejsce pod ścianą. 
- Taś, taś – zachęcał kupkę krasnolud. 
Przybliżyła się znów do zakrętki wypełnionej wonną ratafią. Nęcił ją ostry, charakterystyczny zapach trunku.
-Nuuu, chodźżeż maleńka. 
Kupka wydała cichutki syczący odgłos i wydało się krasnoludowi, iż rozróżnia w nim zirytowany ton oraz słowa „maleńki, jak już”. 
Zaniepokojona rozwojem sytuacji małżonka wzięła głośny wdech, lecz Grimbald uniósł rękę, dając znak, by nic nie mówiła i… nic nie powiedziała. 
O rany, zaczynam zmierzać w kierunku wspaniałości, skoro umiem jednym ruchem ręki okiełznać małżeński żywioł, przemknęło mu przez głowę. 
Tymczasem maleństwo spod łóżka dotarło już do zakrętki z trunkiem. Było na tyle blisko, że krasnolud mógł mu się przyjrzeć. Kupka nieszczęścia okazała się być tycim stworkiem, wielkości myszy, o kształtach zbliżonych do krasnoludzkich, błyszczących oczach, siwej, zmierzwionej czuprynie, długiej, równie potarganej, popielatej brodzie, ubranym w szaro-bure strzępy odzienia. 
- Ke? – zafrasował się Grimbald. 
- Co? – zawtórowała małżonka. 
Maleństwo tymczasem przykucnęło przy zakrętce z ratafią i wszystko wskazywało, iż pije trunek i to z wielkim znawstwem i upodobaniem. 
- Grimbaldzie – szepnęła żona – mów, co się tam dzieje? 
- Aaaa, nie pomyliłem się, wódeczkę lubią wszyscy, nawet mała kupka nieszczęścia. 
- O tak, przyznam ci rację, choć raczej połowicznie. Wódka oraz kupka nieszczęścia i to nie zawsze mała, lubią chodzić parami, a nawet trwać w tej relacji przez lata całe. I często nie wiadomo co początkiem, a co końcem tego związku przyczynowo-skutkowego. A jak jeszcze… 
- Ciiiicho – machnął ręką Grimbald. 
I żona, o dziwo, znów usłuchała. 
Co za niebywały dzień, co za dzień, powtarzał sobie w duchu krasnolud. 
Maleństwo chyba się napiło i to „po korek” bo przysiadło przy zakrętce, beknęło i zanuciło dziwną, monotonną piosenkę. 
- Nie no, nie wytrzymam! – zawołała Grimbaldowa i faktycznie nie wytrzymała. 
Odrzuciła kołdrę, zerwała się dość gwałtownie, zaklęła pod nosem i przykucnęła przy mężu. Na widok napitej kupki nieszczęścia wybałuszyła oczy i wyjąkała. 
- To szop? 
Grimbald parsknął śmiechem tak donośnym, że mały stwór przerwał śpiewanie i w kilku podskokach wycofał pod ścianę. 
- Widziałaś ty kiedyś chlejącego wódę i śpiewającego szopa? I to takiego małego? W ogóle widziałaś kiedykolwiek szopa. – Spojrzał na małżonkę i wydało mu się, iż się lekko zaczerwieniła. 
- No co… trochę podobny. Jak nie szop, to co to niby jest? 
A tego akurat Grimbald nie wiedział. 
Sięgnął po pustą zakrętkę, z lubością powąchał i chciał jeszcze dolać ale powstrzymała go Grimbaldowa. 
- Oszalałeś? Chcesz spoić na śmierć tego nie-szopa? 
- Smakuje mu… 
- To akurat żaden argument, choć często przez ciebie wykorzystywany. 
Uuu… wracamy na stare tory, westchnął w duchu krasnolud. 
Krasnoludka ubrała kapcie, przygładziła włosy i podreptała do kuchni. 
Grimbald, aby nie marnować czasu i okazji, łyknął trunek wprost z butelki. 
- Uuuaaaa, faktycznie chce się śpiewać po nim. 
Żona wróciła, niosąc na małym talerzyku kawałek pasztetu domowego wyrobu. Przykucnęła, zajrzała pod łóżko, postawiła talerzyk i zachęcająco zawołała. 
- No nie-szopie… nooo… Popatrz, co ci przyniosłam. Pycha… pycha, sama robiłam i gdybym nie schowała, to Grimbald wyżarłby już dawno do ostatniej kruszyny. 
Maleństwo, czy to wyczuwając przyjazne tony w jej głosie, czy też zachęcone zapachem i widokiem jedzenia powoli zaczęło się zbliżać.

.....
c.d.n (albo nie) :D

Zapraszam na stronę krasnoluda Grimbalda Wspaniałego

https://www.facebook.com/GrimbaldWspanialy/


Jednoosobowa rezolucja noworoczna

Lista „i będę, i zrobię” na kartce w kratkę.

Tabela sumienia już podsumowana.

Postanowień, pragnień i obietnic siatka:

Po pierwsze - będę wstawała z samego rana.

 

Będę też miała humor wyśmienity,

Nie zburzą mi go wieści z kraju i ze świata,

Nie zdenerwują błazeństwa sejmowej elity

Ni poczynania bliźniaczego Ka. brata.

 

Schudnę pięć kilo, a może i z siedem (!?)

Będę fit, trendy, gibka i sprężysta.

Jeszcze jak zrobić to - nie wiem.

Ale, że zrobię – sprawa oczywista.

 

Będę w tym roku również asertywna

Hejtami przejmować nie będę się wcale.

Za nieuzasadnione u siebie przekleństwo – grzywna.

W ten sposób uzbieram fortunę, podniosę morale.

 

Nauczę się dwóch albo trzech obcych języków,

Albo też poznam takie, waham się w wyborze.

Rozgryzę grecką tajemnicę „tzatzików”.

W naturalnych „okolicznościach przyrody”– być może.

 

Wykorzystam każdą okazję. Będę żyć pełnią życia.

„Cud, miód…” – jednym  słowem  zaje…ista

Nie będę miała (no bo po co?) nic do ukrycia.

Zaraz… a czy to nie jest z zeszłego roku lista?


Rocznica Wielkiego Głodu

Wczoraj na Ukrainie obchodzono Dzień Pamięci Ofiar Wielkiego Głodu. 
Notka historyczna (źródło  Nasz Dziennik 5-6 października 2005, Nr 258  )

...Na jednym z najżyźniejszych obszarów Europy, na południowo-wschodniej Ukrainie, w początkach lat 30. ubiegłego stulecia komuniści celowo wywołali głód, który pochłonął według różnych szacunków od 4 do 10 mln istnień ludzkich. Skala i stopień okrucieństwa tej zbrodni przekraczają wszystko, co dotąd człowiek wymyślił i zrealizował. Głodowa śmierć spotkała także dziesiątki tysięcy zamieszkujących Ukrainę Polaków...
Szacunkowa liczba zagłodzonych oscyluje między 4 a 10 mln, przy czym jako najbliższa prawdzie podawana jest liczba 8 mln. Ogromne żniwo śmierci dotknęło dzieci. Na podstawie statystycznej komparatystyki badacze ustalili, że z głodu zmarło co najmniej 3 mln dzieci urodzonych w latach 1932-1934.
Grozę tych danych potęguje fakt, że w 1933 r., w czasie gdy z powodu głodu konały miliony mieszkańców Ukrainy, Związek Sowiecki wyeksportował na Zachód ok. 10 mln kwintali zboża. Jak podaje rosyjski historyk Roj Miedwiediew, z powodu kryzysu ekonomicznego w Europie Zachodniej zboże to sprzedawano praktycznie za bezcen. Tymczasem nawet połowa zboża wyeksportowanego przez ZSRS w latach 1932-1933 wystarczyłaby do uratowania ludności Ukrainy od skutków głodu.

Pozwolę sobie przypomnieć moje opowiadanie poświęcone tej tragedii

Pięć kłosów

   Pięć kłosów, za tyle umierali my, lub jeśli mieli odrobinę szczęścia szli na dziesięć lat do łagru. Pięć kłosów, na tyle wycenili życie każdego z nas towarzysze-skurwysyny Wiaczesław Mołotow, Łazar Kaganowicz i Józef Stalin. Jeśli przyłapano cię na zerwaniu choćby tylko takiej ilości zboża z pola kołchozowego, nikt ani nic nie stało w twojej obronie. Nie było amnestii, nie było tłumaczeń, nie było litości, nie było życia. Nie dalej, jak trzy tygodnie temu przyjechali czekiści do sąsiedniej wsi, aresztowali dwunastu chłopów, wywieźli. Śladu po nich... Chodzą słuchy, że leżą z kulami w głowach w leśnych mokradłach nad Horyniem, w kierunku na Stepań.

   Jednak, jeśli nie ryzykowałeś i nie rwałeś potajemnie z pól kołchozowych, śmierć zamieszkiwała w kącie twojej chaty na stałe. Patrzyłeś na poszarzałych rodziców, na cichą agonię dzieci, patrzyłeś w oczy gasnącej żony. I jeszcze od siebie odganiałeś uparcie kostuchę, bo tylko ty mogłeś ukraść te pięć kłosów.

   Na polach wystawiali wieże, warowali z karabinami, strzelali, gonili, prowadzili przed wysokie komisje, skazywali i jedli. Dostawali za każdego z nas dodatkową porcję żywności. Tak "zjedli" mojego brata, Hryhorija. Młodeńki jeszcze był, szesnaście lat miał w tamtą jesień skończyć. Nie wiem, gdzie kości jego. A może i szczęście to, że odszedł szybciej? Nie napatrzył się na konsomolców z "krasnajej mietły", nie zerkał jak my, spode łba bezsilnie, gdy rewidowali chałupę po chałupie, szukając w nich żaren czy stępy, gdy zaglądali do garnków wybierając resztki jedzenia, oskarżali o wrogą działalność, wywlekali za próg. Bywało, że ubijali na miejscu. Swołocz... Młodzi, czasem nieledwie dzieci, szczenięta partii "odważnie" i wytrwale łamali wrogie wystąpienia kułactwa, tropili polskich agentów i kontrrewolucyjnych działaczy. Kułakiem mógł być każdy z nas, każdy z nas mógł sabotować dostawy zboża, podkładać ogień pod kołchozowe domy, hamować stalinowski rozwój wsi pozbawionej wyzysku, wsi dostatniej wspólnym wysiłkiem pracujących chłopów. A oni, wpatrzeni w Ojczulka jak w Boga uczyli nas posłuchu siłą, krzywdą i głodem. Swołocz jebana.

   Może to i szczęście Hryhorija, że nigdy nie musiał słuchać chwalebnych opowieści o Pawku Morozowie. I może dar od samej Świętej Przeczystej, że nie patrzył jak grzebię, w pięć dni po jego śmierci małego Mychajła, którego najbardziej hołubił z mojej czeredy dzieciątek.

   Zjedli my bydlątka, psa, konia, nawet wrony i wróble my pojedli. Cicho wkoło... Jedli my trawę, koniczynę, łopian, chleb z pokrzyw, podpłomyki z tataraku, kaszę z dzięglu. Jedli my tarte liście lipy...

   Następna odeszła Oksanka. Utuliła ją Zosia przy pustej piersi, ugłaskała po wychudłej buźce, zanuciła kołysankę. Matuś moja zabrała maleńką z jej ramion i przyniosła do mnie.

- Pochowajcie Semenie córeczkę, nim zmrok zapadnie.

   Pocieszyć chciałem Zosieńkę. Przysiadłem obok, złapałem za rękę. Twarda, chropowata, a zarazem miękka i delikatna. Przyłożyłem do policzka.

- No, nie mazgaj się tyle. Bóg wiedział co robi, że zabrał do siebie. Da Bóg, następne przyjdą.

   A potem sama matuś moja zmarła. Uczcili my ją, ubrali jak najpiękniej, pomodlili za nią w skrytości i położyli w ziemi obok Oksanki.

   Hospody pomyłuj...

   Długo nie mogła mnie Zosia ukoić. Bóg nie da drugiej mateńki.

   Hospody pomyłuj...

- Ucieknijmy Semenie mileńki - prosiła mnie którejś nocy ukochana - zostawmy to. Ucieknijmy do miasta. Ucieknijmy od straszliwego hołodomoru.

- Ech... jakże? Paszportów nie mamy. Trzeba by prosić o nie naczelnika kołchozu... nie dadzą, nakrzyczą, oskarżą, skażą... Jakże?

- Ucieknijmy bez nich. W mieście bliscy moi, rodzina... Pomogą. A jak szczęście dopisze to może i do Polski da się... A tu? Powymieramy po kolei.

   Żona moja, Polka. Piękna, dzielna, dobra, pracowita, ale niezbyt mądra.

- Nie da się rybeńko, nie da... Biletu kolejowego nie kupisz, a na drogach posterunki powystawiali.

- Uciekniemy polami, lasami.

- Jakże nam uciekać? Ze starym ojczulkiem, z drobiazgiem, co nam jeszcze został?

- Ucieknijmy - powtarzała jak zaklęcie przez resztę nocy.

   Milczałem. Nie da się. A jak powymierać to przynajmniej na swoim i przy swoich.

   Słyszał poszeptywania ojczulek. Rano przywołał do łoża swojego.

- Synoczku, nie zostawiajcie. Nie poniosą mnie nogi za próg daleko, a sam szczeznę niczym pies. Bez modlitwy, bez słowa dobrego, bez pochówku. Chciałoby mi się lec w ziemi koło mojej krasawicy. Zostańcie. Niedługo mi tu jeszcze dotrwać przyjdzie, a i wtedy wyruszycie. Tajemnicę wam powierzę... tylko nie zostawcie... Bud laska...

- Tajemnicę? Jaką tajemnicę, bat'ko?

- Maty zakazała mówić. Zaklęła na świętości, że skazać, dopiero gdy pohanyj czas przyjdzie... No, pohanyj czas teper...

   Zniżył głos, choć w chałupie nikogo prócz nas nie było. Pochyliłem się nad nim.

- Za studnią, kudy stara grusza, wykopali my z maty ziemiankę i ukryli w glinianym garnuszku ze dwie garście wareników.

   Wareniki to pierogi na pszennym zakwasie, nadziewane mięsem, kapustą, czasem tłuczonymi ziemniakami. Miękkie, pachnące, smaczne, soczyste.

   Ślina napłynęła mi do ust, a w brzuchu poczułem gwałtowne skurcze.

- Czomu dopiero teper mówicie?

- Mateńka zaklęła na Świętą Przeczystą... w pohadyj czas skazać...

   Popatrzyłem na wychudłego ojca, jego drżące ręce, trzęsącą brodę. Cóż rzec? Dwie garście wareników nie uratowałyby życia Hryhorijowi, ni Oksance, nawet maty ukochanej. Jednak, gdy pomyślę, że leżały w ziemi czekając na "pohadyj czas", a my wyliśmy z głodu i żarliśmy lipowe liście rozmoczone w wodzie... Ech...

   Poklepałem ojca po ramieniu, leżał mały, skurczony pod ogromną pierzyną.

- Dobre zrobiliście bat'ko. Dotrzymaliście obietnicy, a jutro przed świtem wykopiemy wareniki i zrobimy sobie ucztę. Z czym te pierogi ojczulku?

- Ja ne zowsim pewen... Możno z kartoflami... Ne pamiataju.

- To nic... nic. Niszczo nie stałoś.

   Wstaliśmy z Zosią przed brzaskiem. Obeszliśmy wkoło chatę i podwórze, sprawdzając czy nikt się nie kręci w pobliżu. Choć pora taka, że ludzie po chałupach uśpieni, woleliśmy mieć pewność, żeśmy sami.

   Wstawało słońce. Przystanąłem koło studni i spojrzałem w stronę pola. Zarastało chwastami i to tylko takimi, których zjeść się nie dało. Trawy ciemne od zmroku, mokre od zimnej rosy uginały się przygniecione niczym my chłopi. Wszystko wkoło przykrywał ciężki, siwy tuman. Stałem bez ruchu, aż przez mleczny opar nieśmiało zaczął się przebijać bladożółty krąg słoneczny. Nadchodził nowy dzień. Niebo rozjaśniało się kolorami. Kontury drzew, płot, ścieżka koło chaty wychylały się coraz wyraźniej z mgły.

   Zabolało serce.

- Chodź mileńki - szepnęła Zosia - czasu za wiele nie mamy.

   Kopaliśmy w miękkiej, zimnej ziemi, w miejscu wskazanym przez ojca. Czułem ją, dotykałam, chwytałem w dłonie, wąchałem i tęskniłem. Ech, wyjść w pole, orać, siać, zbierać, czuć pot ściekający między łopatkami.

- Patrz, tu coś jest - żona moja z podniecenia aż uniosła głos.

- Ciii - ucieszyłem ją - czuję przecież...

   Wydobyłem gliniany dzbanek mateńki. Pamiętałem go. Pękaty, nieduży, z ułamanym uchem, u góry owinięty był płótnem, teraz brudnym jak sama ziemia.

- Zdejmij tę szmatę - syknęła Zosia.

- Głupia, nie tutaj, jeszcze kto podpatrzy. Zabieraj to, przykryj spódnicą i leć do chałupy. Ja sprawdzę czy czegoś jeszcze nie znajdę. Nic batko nie mówił, ale mógł zapomnieć. Potem uprzątnę, żeby nikt nie uwidział, co my tu robili.

   Gdy wróciłem do chaty Zosia stała przy oknie, uśmiechnięta, z młodszym synkiem na ręku.

- Obudził się, to go przyhołubiłam, żeby nie płakał. Szmatę wyrzuciłam do ognia, a dzban umyłam. Tam schowany - pokazała ręką w stronę kąta za piecem. Podszedłem i sięgnąłem po niego.

- Już, teraz będziemy jeść? - zdziwiła się żona.

- Tak. Chyba, że chcesz poczekać, aż te skurwysyny przyjdą i go znajdą.

   Prychnęła z dezaprobatą. Dokończyłem już spokojniej.

- Nie rozumiesz? Im dłużej go przechowujemy, tym bardziej ryzykujemy.

- Otwórz więc.

- Obudź ojca, niech wpierw zobaczy dzban.

   Naczynie dokładnie zapieczętowane było gliną. Zacząłem dłubać nożem. Delikatnie tak, żeby broń Boże, nie popsuć.

   Bat'ko wstał i pokasłując przykuśtykał do mnie.

- Dajcie - rozkazał.

   Zawahałem się. Co chce zrobić, przemknęło przez myśl, zabrać? Uciec z tym? Zjeść potajemnie samemu? Skrzywdzić nas? Okraść?

   Przycisnąłem dzban do siebie. Spojrzałem spode łba, ściągnąłem brwi, wargi uniosły się jak u wilka, ręce zaczęły nerwowo drgać. Twarz ojca pomarszczona, brzydka starością i głodem wydała mi się obca. Nic nie mówił, patrzył tylko osłupiały na mnie.

- Hospody pomyłuj - wyszeptała Zosia - Szto ty, Semenie?

   Spojrzałem w jej stronę. Blada jak śnieg obserwowała nas, przyciskając małego mocno do siebie, jakby chroniąc właśnie przede mną.

   Co ja robię? Jak dziki zwierz przyczajam się do ataku na własnego ojca. Co ja robię? Gotów byłem gardło mu przegryźć, zabić gołymi rękoma. Co ze mnie zrobili?

   Rozluźniłem palce zaciśnięte na naczyniu. Bolały mnie od napięcia mięśnie ramion, a w głowie dudniło. Odetchnąłem głęboko i podałem ojcu skarb z warenikami.

- Proszu. Wybaczte.

- Niszczo nie stałoś - odpowiedział cicho.

   Wziął dzban ode mnie. Ważył go chwilę w rękach, ułożył w ramionach jak dziecko, potem uniósł, ucałował i oddał.

   Otworzyłem, zajrzałem do środka. Pierogi zanurzone były w tłuszczu. Wydobyłem je. Ot, jedna miska, jaką raczył się chłop po powrocie z pola.

   Zjadaliśmy je w milczeniu, na zimno, bojąc się, że każda chwila kosztować może nas ich utratę. Wareniki nadziane ziemniakami, ugotowane, opieczone i skąpane w tłuszczu początkowo wydały mi się mdłe. Jednak z każdym kęsem wracał smak i wspomnienia.

   Maty wyrabiająca ciasto na pierogi, przeganiająca nas dzieci ścierką, gdy próbowaliśmy podkraść farsz. Siostry moje, z pozoru zajęte lepieniem pierożków, tak naprawdę snujące opowieści o chłopcach ze wsi, obgadujące sąsiadki i śmiejące się z ploteczek.

   Czasami trafiał się pomiędzy zębami okruszek gliny z rozdłubanej pieczęci.

   Zosia wkładała dzieciom po małym kawałeczku do ust. Młodszy wypluwał je, nie znając smaku takiej potrawy. Starszy spytał:

- Czy nie można by, mateńko, zawtra tak samo?

- Zawtra nie synoczku... ale kiedyś zrobię.

   Nie płakałem, gdy złapali Hryhorija, nie płakałem gdy bliscy pomarli, nawet gdy odeszła ona. Teraz łzy spływały mi po policzkach.

- Diakuju maty.

 

   Ziemio moja, ukraińska, czarna oblubienico, rodzić ty umiałabyś nawet kamienną siejbę. Obfitymi plonami darzyłaś, luba moja, rodzica i dziada mego, był czas i mnie nie odmawiałaś. Pachniesz ty kobietą, wabisz urokiem oblubienicy, zmęczyć potrafisz niczym kochanka, a rodzisz jak matka. Niechaj nie patrzę nigdy więcej na trzęsące rączyny, na wystające żebra, chudziutkie twarzyczki bez uśmiechu, oczy zaropiałe, brzuchy wydęte głodem, nogi opuchnięte biedą. Obiecaj...

   Oddałem Ci bliskich, mileńka moja. Teraz ty obiecaj, że nie odeszli na marne i spłać dług dzieciom moim.

   A wy towarzysze-skurwysyny wsadźcie sobie w rzyć te pięć kłosów! Przeżyję was! Obiecuję.

 

 


Głupie blondynki(?)

Po co blondynka stawia wieczorem na stoliku nocnym dwie szklanki: jedną z wodą, drugą pustą?

- Bo nie wie, czy rano będzie się jej chciało pić, czy nie.

    Konia z rzędem temu, kto nie zna, nie słyszał lub sam nie opowiadał kawałów o blondynkach? Krąży ich mnóstwo, utrwalając stereotyp blondwłosej, głupiutkiej, choć pełnej sex appeal’u, a czasem bardzo sprytnej dziewczyny.

   Obraz blondynki, jako osoby niezbyt inteligentnej (by nie rzec – kompletnej idiotki) utrwalił jako stereotyp na tyle mocno, że wszedł w kanon codzienności i wyrzut  typu „nie bądź blondynką” bez problemu rozszyfrowywany  jest jako surowe  napomnienie, ku sięgnięciu do pokładów inteligencji i rozsądku.  Jakiś czas temu podczas wyborów miss na Akademii Wychowania Fizycznego, doktor - juror nie mógł się powstrzymać od złośliwości i zapytał jedną z kandydatek ile waży cała cegła, skoro pół cegły waży kilogram. Gdy dziewczyna poprosiła o powtórzenie pytania, wypalił: No przecież nie jest pani blondynką! Został co prawda wygwizdany przez publiczność, jednak jego wypowiedź dokładnie wpisała się, we współczesny schemat,  jaki o blondwłosych kobietach został wytworzony.  

    Same blondynki często podchodzą do tego stereotypu z humorem i dystansem, a  mając  wysoki stopień samooceny zdają sobie sprawę, że rewelacje o nich nierzadko są równie mocno poparte dowodami,  jak historyjki o UFO. Niby widziano, niby nawet ktoś miał z nimi bliski kontakt, a jak co do czego przychodzi, to okazuje się, że widział w filmie lub serialu,  a kontakt miał poprzez zasłyszaną opowieść sąsiada.

    Ciekawe jest  jednak kiedy tak naprawdę w historii naszej cywilizacji blondynki „straciły rozum”?

   Okazuje się, że wcale nie tak dawno.

    Z akademickich badań wynika, że jasne włosy i niebieskie oczy pojawiły się w Europie pod koniec epoki lodowcowej - w czasach, kiedy brakowało żywności i mężczyzn, którzy ginęli na polowaniach. Jasnowłose kobiety objawiły się jako rzadka mutacja, ich liczba jednak wzrastała, bowiem wyróżniały się, więc miały większe szanse w pojedynku o partnera. Potem, na przestrzeni wieków,  blond włosy stawały się symbolem ukrytych pragnień i w zależności od epoki utożsamiane były  z czystością, czy nawet wręcz anielskością, lub ze skrywanymi żądzami, jednak nie ma wzmianek, aby z głupotą.  Nawet klasyczny „Młot na czarownice” nieszczególnie piętnuje panie o jasnych włosach, egalitarnie upatrując w każdej kobiecie grzesznego i prymitywnego stworzenia, świetne nadającego się na potencjalne wcielenie diabła.

   Kiedy więc można w annałach dopatrzeć się pierwszej, udokumentowanej „głupiej blondynki”? Historyk Joanna Pitman przypisała to „zaszczytne miano” pięknej Francuzce, Catherine-Rosalie Gerard Duthé, która urodziła się w 1748 i zrobiła oszałamiającą karierę jako tancerka.  Zwróciła na siebie uwagę wielu dzielnych synów arystokracji, a co najważniejsze  hrabiego d'Artois,  późniejszego króla Francji – Karola  X Burbon. To nie był jednak jej jedyny kontakt z osobami królewskiego rodu . Catherine została również przedstawiona piętnastoletniemu Ludwikowi Filipowi I,  objął on tron trzydzieści dwa lata później po abdykacji Karola X. Podczas tamtego spotkania miała nauczyć młodego dziedzica „pewnych faktów o życiu”.  Piękna Francuska inspirowała artystów i pozowała im, nierzadko nago. Na obrazach niektórzy dopatrzyli się, że modelka musiała czasem rozjaśniać włosy pudrem, choć nie zmienia to faktu, że była naturalną blondynką, była więc również prekursorką "wspomaganych" jasnowłosych. Miano „głupiej blondynki” zawdzięcza swojemu zachowaniu na wystawnych przyjęciach. Znana była z dźwięcznego śmiechu i  tego, że gdy chciała coś powiedzieć, najpierw robiła teatralną przerwę, po czym wygłaszała żenująco prostoduszne mądrości. Catherine stała się obiektem żartów wśród arystokracji, powstała nawet sztuka teatralna poświęcona jej głupocie.

Jednak sam stereotyp niemądrej blond piękności powstał później, bo w XIX-wiecznej Anglii. Jedna z brytyjskich trup komediowych wystawiła parodię greckiego mitu o królu Iksionie. Przedstawienie szybko stało się sensacją bowiem  występujące w nim  cztery ponętne, roznegliżowane, płowowłose piękności wzburzyły moralistów. Grzmiano, że aktorki nie potrafią grać, a pełna widownia na spektaklach to jedynie zasługa ich atrakcyjnego wyglądu i epatowania erotyzmem. W gazetach pojawiło się określenie „brytyjskie blondynki” , z czasem zamienione na „dizzy blondes”, gdzie dizzy oznaczało "naiwny", "głupi".

    Stereotyp głupiej blondynki na dobre zagościł w naszej świadomości za sprawą kina lat 50-tych XX wieku. Ogromną w tym rolę miał film "Mężczyźni wolą blondynki" z niezapomnianą  Marilyn Monroe. Potem to już „poleciało” – Jayne Mansfield, Pamela Anderson, Christina Applegate jako Kelly w „Świecie według Bundych” i wiele, wiele innych ról filmowych.  Niemałą zasługę w jego pogłębianiu  ma najsłynniejsza lalka – Barbie.

    Czy blondynki są już skazane na schematyczne postrzeganie? Wiele na to wskazuje. A może zasypie nas lawina jasnowłosych laureatek Nagrody Nobla i zmieni spojrzenie na umysłowy blond-potencjał? Lub też może, przypięta etykietka zniknie dopiero wraz z noszącymi ją osobami? Ponoć to wcale nie takie science fiction i nie taka daleka przyszłość, bo naukowcy prognozują, iż za jakiś czas, na ziemi zabraknie prawdziwych, naturalnych blondynek.  W ludzkiej rasie zanika gen jasnych włosów, a najbujniejsza prokreacja ma miejsce w krajach, gdzie przeważa ciemna karnacja skóry. Wyliczono, że ostatni blondyn urodzi się w roku 2200 w Skandynawii.

   I co wtedy? Ano nic, ludzkość znajdzie sobie nowe kozły ofiarne wysublimowanych dowcipów, czy to w wypróbowanych już policjantach, Jasiach czy bacy, albo kto wie... może na tapetę pójdą... bruneci?